
O ile dobrze pamiętam jedynymi dostępnymi w moich czasach licealnych lodówkami były „Polary”. Może jeszcze jakieś ruskie, ale zupełnie marginalnie. W każdym razie w mojej kuchni przez długi czas stało właśnie urządzenie tej marki. Miały niewielką część, która służyła do zamrażania na kość wszelakich produktów. I właśnie wspomnienie chłodziarki „Polara” naprowadziły mnie na tytuł tego posta. Ma on charakter polemiczny, bo zapewne wiele osób nie zgodzi się z jego tezą…
Dzisiaj chcę poruszyć kwestię, która od pewnego czasu leży mi na sercu. Mianowicie od 1993 roku wraz z koleżankami i kolegami z ogólniaka spotykaliśmy się w kolejne pięciolecie matury. Raz tych osób było więcej, innym razem mniej, ale z reguły była wspaniała atmosfera. Nikt nikomu nie dokuczał, ci którym się powiodło lepiej nie wywyższali się nad pozostałymi. Owszem, czasem przeleciał smrodek snobizmu. Ktoś pochwalił się karierą aktorską córki, ktoś inny autorstwem książki. Z reguły tworzyły się grupki podobne do tych klasowych, jednak wymiana poglądów odbywała się na wielu płaszczyznach. Nawet nie bardzo było wiadomo kto sprzyja której partii, o ile w ogóle ma jakieś określone sympatie.
Dwa razy, dzięki uprzejmości dyrektora,
udało nam się rozpocząć od lekcji pokazowej w budynku szkoły. Pierwszy, w 1993 roku – jeszcze z naszą wychowawczynią, prof. Ewą Soldan-Sołtys, był świetną zabawą ze sprawdzaniem listy obecności i krótką autoprezentacją każdego z nas. Potem przeszliśmy lub przejechali do domu kolegi, gdzie odbyła się biba połączona z tańcami. Na nasze zaproszenie odpowiedziało kilkoro profesorów, a główną atrakcją spotkania był kwartet smyczkowy, którego występ zapewniła jego członkini – Bożenka.
Udało nam się jeszcze raz spotkać w „Piątce”, tym razem już nie w naszej sali. Tytułem rekompensaty przygotowałem obszerny quiz. Jego zadaniem było sprawdzenie czy pamiętamy różne wydarzenia, powiedzonka, czy wreszcie wpadki z okresu licealnego… Różnie z tą pamięcią bywało 🙂
Pozostałych aż tak szczegółowo nie potrafię opisać. Z reguły trwały one do białego rana. Nie bez dumy powiem, że przeważnie wychodziłem z nich w ostatniej grupie. Prawdopodobnie bywały czasem jakieś zgrzyty, bo – wiadomo – ludzie się zmieniają, młodzieńczego optymizmu i beztroski ubywa, a przybywa zmartwień i bardziej trzeźwego spojrzenia na świat. Idealizm niektórych pokrył osad życiowych niepowodzeń, a zaradność innych nie przyniosła oczekiwanych skutków. Jak to w życiu!
Jednym ze smutniejszych momentów
jednego ze spotkań była telefoniczna rozmowa z Dorotką, która z powodu choroby nie mogła przyjechać. Zapewnialiśmy się wzajemnie, że zobaczymy się na kolejnym „leciu”, że pięć lat przeminie jeszcze szybciej niż nasza maturalna edukacja. Niestety było inaczej. Dostaliśmy wiadomość, że miejsce Dorotki w szkolnej ławce pozostanie już na zawsze puste. Jedyne co mogliśmy zrobić, to pożegnać ją w zimny, deszczowy i wietrzny dzień. Ci, którzy mogli przyjechać, uczestniczyli w mszy i kondukcie pogrzebowym z kościoła na cmentarz. Smutek był tym większy, że to właśnie ona pierwsza nie odpowiedziała „jestem” podczas sprawdzania listy obecności. Była to dla nas conradowska smuga cienia, z której już na słoneczną stronę się nie wraca…
Życie toczyło się dalej, a my jak zwykle mobilizowaliśmy siły przed kolejną maturalną rocznicą. I przyszedł rok 2018, kiedy ten cień zrobił się jeszcze gęstszy. Bo mimo, że wciąż żywi, zaczęliśmy się dzielić na naszych i obcych. Bieżąca polityka wyparła wspomnienia, bardziej liczyło się, kto jest po której stronie. Może ten akcent nie był jeszcze wtedy tak silny, może za mało czasu minęło od 2016 roku, żeby ta polaryzacja zagościła w nas na dobre…
A ja, jak wiedzione instynktem zwierzę,
albo może raczej jak koń dorożkarski, który chadza utartym szlakiem, na początku bieżącego roku zacząłem zastanawiać się czy już się coś w sprawie „lecia” dzieje. Znowu poczułem potrzebę zobaczenia wszystkich gąb ( gęb?), posłuchania co się u kogo zmieniło i o ile wnuków wyprzedzają mnie koledzy. Nie powiem, szlag mnie trafia, że ten czy owa stoją po drugiej stronie, ale przecież wcale nie muszę się z nimi spierać. Mogę po prostu porozmawiać o dupie Maryni, ideologie zostawiając teoretykom. Przecież w latach siedemdziesiątych, kiedy chodziliśmy do ogólniaka, dorastaliśmy w domach z różnymi poglądami. I, o ile pamietam, a jeżeli się mylę, to mnie poprawcie – nie przepytywaliśmy się nawzajem o rodowód polityczny naszych Rodziców.
No i kiedy zacząłem drążyć temat spotkania, okazało się, że nie ma szans na jego zorganizowanie, właśnie ze względu na polaryzację poglądów w naszym zacnym, licealnym gronie. Znowu mi się zrobiło smutno, bo wywnioskowałem, że powinny odbyć się dwa spotkania: zwolenników i przeciwników. No może tak jest bardziej komfortowo, ale my przecież nie uczyliśmy się w dwóch klasach. I proszę mnie nie łapać za słówka. W tej sytuacji nie jest istotne, która formacja doprowadziła do wojny plemiennej. Zatrważające jest, że – mówiąc górnolotnie – nie potrafimy się nad tymi podziałami wznieść. Wszyscy – jak jeden mąż ( i żona) – mamy na karku 6. krzyżyk, nie wiadomo, kto następny w kolejce i warto by jeszcze uścisnąć sobie grabę!
Tak się złożyło,
że gdy rozmyślałem nad tymi kwestiami, w „Tygodniku Powszechnym” pojawiło się kilka ciekawych tekstów. Poruszały one właśnie kwestię plemienności, a także tzw. symetrystów, którzy starają się zrozumieć argumentację obydwóch obozów. Tomasz Stawiszyński w felietonie „O odmowie dyskutowania” pisze:
„Nie warto, a nawet nie wolno dyskutować z ludźmi o odmiennych poglądach – słyszę o tym i czytam od lat, w mediach społecznościowych i nie tylko. Przekłada się to oczywiście na praktykę: nieustannie ktoś gdzieś przed udziałem w jakiejś dyskusji demonstracyjnie albo ukradkiem się wzbrania”.
No właśnie – czy to dobra droga dla absolwentów V LO, które podobno nadal należy do grona elitarnych?
Czy uda się odmrozić relacje sprzed lat?